sobota, 26 stycznia 2013

Przeprosiny

Niniejszym bardzo przepraszamy za brak rozdziału. Postaramy się coś za tydzień wstawić, a tymczasem na pokrzepienie serc macie Viseryska.






sobota, 12 stycznia 2013

Rozdział 5



Viserys wpatrywał się w tarczę zegara. Do końca lekcji, a tym samym początku długiej przerwy, zostało jeszcze dwadzieścia minut. Wiedział, że będzie to najdłuższe dwadzieścia minut w jego życiu. Dłuższe nawet od tych, które spędził zamknięty przez Jaimego Lannistera w sławojce na wycieczce szkolnej. Dłuższe od godzin oczekiwania pod sklepem na premierę Skyrim.
Zaczął nerwowo tupać nogą. Ta męka nigdy się nie skończy. Od tego jednego zależy wszystko. Jeszcze dziewiętnaście minut i czterdzieści sekund. Dziewiętnaście minut i trzydzieści osiem sekund. Ach, ileż to można zrobić przez tyle czasu! Viserys byłby niezmiernie wdzięczny Opatrzności za jakąkolwiek formę aktywności fizycznej bądź umysłowej. Zająłby się czymś, i te dziewiętnaście minut i trzydzieści trzy sekundy upłynęłyby trochę szybciej. Bierne czekanie jest najgorsze. Zwłaszcza, kiedy czeka się na informację, która być może odmieni całą dotychczasową egzystencję.
- Widzę, że Viserys Targaryen jest zafascynowany tematem dzisiejszej lekcji – rozległ się tubalny głos profesora Jeora Mormonta. – Myślę, że będziesz zachwycony perspektywą omówienia go. Słucham- przywilej warcki, rok, postanowienia, kto nadał komu, szczegółowe tło historyczne, przyczyny, skutki, i co Habsburgowie mieli z tym wspólnego. Bardzo proszę.
Viserys był pewien, że już nigdy o nic nie poprosi bez czterokrotnego przemyślenia konsekwencji tego czynu. Wstał, bardzo powoli, niemal jak w filmie, gdy scena jest w zwolnionym tempie. Potem, równie powoli, zaczerpnął powietrza i utkwiwszy wzrok w wiszącym na ścianie portrecie Maegora Okrutnego, spróbował przypomnieć sobie wszystko, co wie o podanym zagadnieniu. Niestety, jego myśli uciekały i za nic nie mógł domyślić się, czym ten przywilej był, kto go nadał i kiedy. A Habsburgowie już całkiem mieszali mu w głowie i nie mógł znaleźć żadnych skojarzeń.
-Więc…
-Nie zaczyna się zdania od „więc” –zagrzmiał profesor, znany w całej szkole gramatyczny nazista.
-Przywilej warcki miał ogromny wpływ na wydarzenia w kraju – zdanie klucz, trzeba mówić ogólnikami, może uratuje się od jedynki. – Zwiększył znaczenie szlachty. Nie podobało się to królowi, ale co miał robić, skoro był zmuszony do jego wydania przez sejm.
Viserys poczuł natchnienie. Może i nic nie wiedział, ale na pewno Mormont, który najwyraźniej stracił już zainteresowanie tym, co mówi, nie zauważy. Byle mówić pewnie i ciągle, a jakoś z tego wybrnie.
- …zakończyło się to szarżą Habsburgów na smokach, do tego wydarzenia nawiązuje Słowacki w „Pieśni Konfederatów” – zakończył swój wywód kilkanaście minut później. Mormont spojrzał na niego, jak zwykle surowo. Viserys nerwowo przełknął ślinę i zacisnął dłonie na brzegu ławki.
- Wszystko to poezja, ale niestety nieprawda - po dość długiej pauzie odezwał się Mormont. – Z przykrością oznajmiam, że wygaduje pan farmazony, panie Targaryen, i dlatego otrzyma pan ocenę niedostateczną. Smutne to, owszem, i z pewnością mało dla pana sympatyczne. Jednak jestem nauczycielem, a także od niedawna wychowawcą, pochlebiam sobie, że całkiem niezłym. Muszę więc pana nauczyć nie tylko historii, ale też tego, że ponosi się konsekwencje swojego nieuctwa i lenistwa.
Viserys nic nie mówił. Znowu w życiu mu nie wyszło. Może kiedyś przyzwyczai się, że jego egzystencja jest pasmem porażek i niczym więcej.
Wtem rozbrzmiał dźwięk tak bardzo oczekiwany przez młodego smoka - dzwonek. To teraz.
W tempie więcej niż pospiesznym zebrał swoje rzeczy i wybiegł na korytarz, wyprzedzając nawet tych kolegów z klasy, którzy zawsze do drzwi docierali pierwsi.
„Ha, marny plebs!” pomyślał „Nikt nie wyprzedzi smoka, gdy gna on, by poznać swoje przeznaczenie!”
Może i nikt nie wyprzedzi, ale z pewnością znajdą się ludzie, którzy staną mu na drodze. Na schodach spotkał już zwyczajowy tłum. Poczuł wściekłość i bezsilność, musiał grzecznie iść kroczek po kroczku, bo oczywiście nawet przepchnąć się nie dało. W żółwim tempie pokonał dwa piętra dzielące go od parteru, gdzie znajdowała się główna tablica ogłoszeń.
Nagle poczuł nieodpartą chęć, by odwrócić się i odejść. Może jednak nie powinien tego widzieć. Jeśli się okaże, że go nie wybrali… nie przeżyje tego. Na pewno. Westchnął ciężko i już poczynił krok do tyłu, kiedy usłyszał:
- Patrzcie, to on! Targaryen!
- Viserys Targaryen?
- Viserys? Gdzie?
- Viserys!
Czy słych go myli? Czy właśnie ktoś go zauważył?
- Viserys Targaryen tu jest?
- Dawajcie go tu szybko!
- Viserys!
- Viserys!
Obiekt ogólnego zainteresowania, nieco zdezorientowany, rozglądał się na boki. O co chodzi? Dlaczego oni wszyscy schodzą mu z drogi i popychają do tej tablicy?
Spojrzał na fioletową kartkę przymocowaną pinezkami w kształcie gwiazdek. Przez chwilę wpatrywał się w nią tępo, nie całkiem jeszcze przyswajając informację.
Wreszcie zrozumiał.
Rumieńce wystąpiły mu na policzki, oczy roziskrzyły się, a nawet lekko zaszkliły od ledwo powstrzymywanych łez szczęścia. Dostał główną rolę! Nie, żeby na nią nie zasługiwał, ale zupełnie się tego nie spodziewał. To niemal jak spełniona modlitwa, znak, że wstąpił na właściwą ścieżkę i Siedmiu sprzyja mu na drodze ku nowemu życiu. Nie wszystko jeszcze stracone. Dopiero teraz pokaże tym plebejuszom ile jest wart.
Coś jednak w tej kartce mu się nie podobało. Coś, na co w pierwszej chwili wielkiego uniesienia nie zwrócił uwagi. Spojrzał jeszcze raz.
I zdjęła go groza.
Oto pod jego nazwiskiem, czarno na fioletowym, widniało nazwisko adoptusa. Loki Laufeyson. Druga głowna rola. Dlaczego choć raz nie mógłby być w pełni szczęśliwy?
Poczuł, że ktoś go klepie po ramieniu. Odwrócił się.
- No nie. Adoptus.
- Gratuluję- uśmiechnął się. Gdyby chociaż uśmiechał się brzydko, Viserysowi byłoby o wiele łatwiej skrzywić się z obrzydzeniem. Dlatego skrzywił się jedynie lekko, ledwo zauważalnie, i raczej niewiele było w tym obrzydzenia.
- Dziękuję. Ja tobie też gratuluję – powiedział, starając się nie okazać ogromu nienawiści, która płonęła w jego sercu. – Najwyraźniej będziemy sobie partnerować w musicalu.
- Na to wygląda. Powinniśmy omówić nasze role i wzajemne relacje postaci, to bardzo ważne. Może byśmy poszli gdzieś, usiedli nad tym, poznali się lepiej…
- Może nie – odparł z godnością Viserys, odwrócił sie na pięcie i odszedł.

sobota, 5 stycznia 2013

Rozdział 4



 Arya Stark przemierzała szkolny korytarz na swojej deskorolce. Wszyscy, nawet najpopularniejsi licealiści, schodzili jej z drogi. Czuła pewną satysfakcję, ale w sumie niewiele ją to obchodziło. Spieszyła się, nie miała czasu bawić się w omijanie ludzi. A jak chcą zginąć, to ich sprawa. Valar morgulis, jak mawiał jej kumpel Jaqen. Pochodził z Braavos. To chyba gdzieś na wschodzie. Albo na południu. Zresztą nieważne.
Czuła się prawdziwie wolna. W wyobraźni galopowała na swym rumaku po dzikich stepach. I nieistotne było, że to zaledwie przejażdżka na deskorolce. Musiała tylko uważać na profesor Tully. Ona nie aprobowała takich rozrywek u młodych dziewcząt. Tak samo jak zapasów, szermierki, kick-boxingu, biegów, pchnięcia kulą, prania lizodupa Joffreya po mordzie i wielu innych fajnych rzeczy. Ale wyglądało na to, że raczej jej nie spotka. Od paru dni każdą wolną chwilę spędzała na omawianiu obsady musicalu. Arya miała w głębokim poważaniu takie idiotyzmy. Niestety jej głupia siostra Sansa nawet na chwilę nie przestawała o tym gadać.
Skręciła gwałtownie przy wyjściu z Sali od fizyki, tylko po to, by potrącić lizodupa Lannistera i zobaczyć aprobujący uśmiech profesora Tony’ego Starka. Równy gość, ten Stark. I do tego jest Starkiem. A wszyscy Starkowie to dobrzy ludzie, nawet jeśli nie są spokrewnieni.
- Znowu to zrobiłaś! – krzyczał oburzony Joffrey, poprawiając postawione na żel włosy. – Poczekaj tylko aż mój ojciec się o tym dowie!
Ojciec Joffreya, profesor Tywin Lannister, był dyrektorem szkoły. Dlatego właśnie Arya nie mogła uprzykrzać życia lizodupowi tak, jakby tego chciała. A szkoda. Z tego też powodu rozpisała z kumplami grafik. Każdy miał swoją kolej dręczenia Joffreya. Wprawdzie ona sama nie zawsze się do niego stosowała, ale po co są zasady?
Wypadła na szkolny dziedziniec, wykorzystując fakt, że Rhaegar Targaryen właśnie przytrzymywał drzwi, by przepuścić Lyannę Stark (z tym Starkiem akurat Arya była spokrewniona) i szybko, po drodze wykonując parę trików z użyciem ławek, znalazła się obok Gendry’ego. Poznała go kiedyś w kozie, gdzie wylądowała po tym, jak próbowała uprawiać parkur na terenie szkoły.
- Cześć, Arry - uśmiechnął się. –Nie widziałaś gdzieś lizusa? Chciałbym na nim coś wypróbować.
- Widziałam. Całkiem możliwe, że właśnie leci do tatusia się poskarżyć.
- Znowu go dręczyłaś poza kolejką? – na twarzy Gendry’ego wyraźnie widniał wyraz dezaprobaty.
- Tak jakoś wyszło. Gdzie Jaqen? – spytała, by zmienić temat, Gendry czasem potrafił się obrazić jak baba.
- Zaraz będzie. Tylko skończy sprzątać w chemicznej.
- O! Co znowu przeskrobał? – zapytała ze szczerą ciekawością.
- Nic- Gendry skrzywił się. – Sam chciał. Nie wiem, co mu odbiło.
- Nawdychał się – skwitowała krótko Arya i rozejrzała się, by sprawdzić czy w pobliżu nie ma siostry, która zaraz chciałaby ją wychowywać. – Trudno, jeszcze go nie ma, a ja mam do was pilną sprawę. Nie mogę czekać, przekażesz mu wszystko? Na następnej przerwie zaliczam historię, więc nie dam rady was złapać.
Wzięła głęboki oddech i wyznała co jej leży na sercu.
- Moja durna siostra zaczęła chodzić z Joffreyem. Musimy coś z tym zrobić, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli i lizodup zostanie stałym gościem w moim domu.
- Spoko. - Gendry jak zwykle był oszczędny w słowach. Wymienili męski, miażdżący niczym gorset uścisk i Arya odjechała na swej deskorolce, ponownie zmuszając szkolną gawiedź do panicznej ucieczki z trasy jej przejazdu.
- Patrz, co mam! – Jaqen wyrósł spod ziemi, ściskając w ręku słoiczek z tajemniczym wzorem, którego Gendry za nic nie rozpoznawał. Ale nie, żeby miał ochotę.
- Co to? – zapytał ze średnim zainteresowaniem, wciąż wpatrując się w oddalającą się Aryę. Jaqen podążył wzrokiem za jego spojrzeniem, zaraz jednak przywołał się do porządku.
- Trotyl – powiedział uroczyście. - 2C go zrobiła i zabrałem trochę. Wydziela toksyczny dym! I do tego jest nierozpuszczalny w wodzie! – wymieniał dalej zalety związku, lecz nieobecny wzrok przyjaciela wciąż wpatrzonego w stronę, w którą odjechała Arya, sprawiła, że jego entuzjazm trochę osłabł. –Słuchasz mnie w ogóle?
- Co? A, tak, słucham – zapewnił.
Jaqen lekceważąco uniósł brew. Były to brwi szerokie i stanowcze, jakby stworzone do tego, by nimi lekceważąco poruszać.
Gendry jednak, jak zwykle, zignorował wszelkie zabiegi, w jakie zamieszane były brwi Jaqena i będąc osobą zasadniczą, od razu przeszedł do meritum.
- Sansa umawia się z lizodupem. Arya chce, żebyśmy coś z tym zrobili.
Na twarzy Jaqena odmalował się cały wachlarz emocji. Od obrzydzenia, poprzez zdziwienie, by na złowrogim planowaniu skończyć. Gendry odczuł zadowolenie na myśl, że Jaqen zaraz wpadnie na pomysł jak pognębić Joffreya i zadowolić przy tym Aryę.
- Myślę, że mam kilka Możliwych rozwiązań tego problemu. Tylko Arya musi je jeszcze zaakceptować.
- Sądzę, że zgodzi się na wszystko. Wyglądała na zdesperowaną.
Jaqen już nie słuchał, gdyż coraz to nowsze pomysły przychodziły mu do głowy. Spojrzał na słoiczek z dopiero co zdobytym związkiem organicznym i nieświadomie się uśmiechnął. A gdyby tak…
Rozważania te przerwał Joffrey we własnej osobie. Przeszedł obok, promiennie się uśmiechając i trzymając Sansę za rękę.
- A na przyszły rok zasadzę na działce kapustę – oznajmił, co z niewiadomej przyczyny wprawiło Starkównę w szczery zachwyt. – A ty, jako dama mego serca, pojedziesz tam ze mną. Razem z moim rodzeństwem. I będzie kuzyn Lancel z Francji.
- Jak cudownie. - zaszczebiotała Sansa, potrząsając kasztanowymi lokami i przytulając się do ramienia Joffreya. Nie należało to do łatwych zadań, bo był od niej niższy. –A może wpadłbyś do nas na obiad? Na deser będą ciastka cytrynowe.
- Oczywiście, najmilsza. - szeroko uśmiechnął się na myśl o ciastkach.
- Widziałeś ich? – Gendry udał, że wymiotuje –Słyszałeś?
- Tak. Musimy szybko pozbyć się tego szczura, zanim Arya nie wytrzyma i przy rodzicach wywali mu talerz na głowę. To musi być coś prostego, ale skutecznego. Co da się zrobić na miejscu i nie wymaga wielu materiałów…
- Może przywiążemy go do drzewa? – zaproponował Gendry.
- Jak za dawnych dobrych czasów – uśmiechnął się Jaqen.
- Pamiętasz jak w podstawówce Joffrey śmiał się z twojego akcentu i potem wyrzuciłeś go z pędzącej karuzeli tak, że walnął o ścianę sąsiedniego budynku? To było coś. Zwłaszcza, że nikt nie wiedział kto to zrobił, nawet Joffrey.
- Nie ma o czym mówić, teraz stosuję o wiele bardziej wyrafinowane metody – powiedział skromnie Jaqen, nie przyznając się, że był wyjatkowo dumny z tego osiągnięcia. – Ale, skoro sytuacja tego wymaga, muszę ogłosić stan wyjątkowy. Mam nadzieję, że to aprobujesz? Harmonogram dręczenia Joffreya przestaje obowiązywać.
Gendry skinął głową.
- Wstąpiliśmy na wojenną ścieżkę.